Nie było jeszcze hotelu, a już była opowieść!
Każda historia ma swój początek, choć nie zawsze od razu wiemy, jak mocno odbije się
on na przyszłości. Dla nas (jako załogi Młyn Jacka Hotel & Spa****) taki właśnie początek miał miejsce
na długo przed pierwszym gościem, zanim jeszcze nad lobby barem zapaliły się klimatyczne plafony,
a restauracja wydała swoje pierwsze dania. Był to czas planów, marzeń, determinacji i niesłychanego szaleństwa. I właśnie wtedy pojawiła się Ona – prof. Magdalena Kachniewska.
Ekspertka, szkoleniowiec, mentorka. A przede wszystkim osoba, która towarzyszyła hotelowi od jego narodzin: od pierwszych rozmów w warszawskiej kawiarni, przez rekrutacje w budynku, który bardziej przypominał plan filmowy "Lśnienia" niż czterogwiazdkowy hotel, po merytoryczne spotkania
z nowo zatrudnionym personelem.
Dziś z prawdziwym wzruszeniem prezentujemy osobisty zapis tamtego czasu: kartkę z pamiętnika Pani Profesor, która pokazuje, że historia naszego hotelu to nie tylko renowacja cegieł i wnętrz, lecz także relacje, emocje i ludzie, którzy zostawili tu kawałek serca.
Mail z przeszłości, milion cegieł i jazz na dokładkę!
Ten wpis czeka na swoją kolej o wiele za długo, bo... już kilka lat. O tylu miejscach piszę szybko, z pasją i chętnie,
bo mnie po prostu zauroczyły albo kojarzą się z nietypowym zdarzeniem - ale ten hotel budzi we mnie tyle ciepłych emocji, że sama nie wiedziałam od czego zacząć.
Zacznę zatem od środka ;-)
Po jednym ze szkoleń zagadnął mnie przyszły dyrektor nie istniejącego jeszcze wówczas obiektu, którego siedziba miała się znaleźć w starym młynie przemysłowym, gdzieś na trasie z Krakowa do Wadowic. Pierwsze rozmowy toczyliśmy - pamiętam to dokładnie - w święto Trzech Króli 2011 roku.
A pamiętam, bo to był pierwszy rok obowiązywania sejmowej ustawy, która uczyniła ten dzień wolnym od rozumu -
i ani ja, ani "przyszły pan dyrektor przyszłego obiektu" nie zaskoczyliśmy, że tego dnia Warszawa będzie wyglądała jak po wybuchu bomby atomowej: wszyscy odsypiają niedawne bale sylwestrowe, transport działa na pół gwizdka,
a ja mam odpowiedzieć na pytanie, ilu recepcjonistów lub pokojowych trzeba zatrudnić w hotelu, którego wielkość
nie została jeszcze zdefiniowana :-)
Zastrzelona pytaniami, szybko przekonałam się, że to nie koniec: Artur pokazał mi zdjęcia obiektu,
który nie przypominał niczego, a już na pewno nie kojarzył się z hotelem! Dotychczas młyn nasuwał mi na myśl przyśpiewki dla dzieci i... mąkę! A tu nagle plany, których mam być częścią: bo szacunki, bo rekrutacja, bo szkolenia...
I co? I oczywiście zgodziłam się na wszystko! Było w tym szaleństwie tyle uroku, że nie mogłam pozwolić,
żeby tak obłędnym projektem zajął się ktoś inny ;-)
I tak siedzieliśmy w zimowy wieczór, w pustej Warszawie, nad kolejnymi filiżankami kolejnych kaw, snując plany
(ja) i marzenia (Artur) i zastanawiając się nad podstawowym prawem biznesu hotelowego: location, location, location...
Niewiele wtedy wiedziałam o przyszłym hotelu - a Artur nie zdradził, że zdjęcia, które oglądam, to już stan po wstępnej renowacji i właściwie prawie gotowy do zamieszkania w porównaniu z tym, co zastali tam kilka lat wcześniej właściciele ;-)
A co zastali właściciele?
Wróćmy do początków: niejaki Pan Franciszek Foltin (vel Foltyn) wygrał w karty milion cegieł...
Dzisiaj wystawiłby je na Allegro, ale w 1885 roku mógł sobie z nich co najwyżej coś wybudować :-)
Początkowo poszedł po najmniejszej linii oporu: jego tato był z wykształcenia drukarzem, więc planuje drukarnię. Rok później powstaje budynek, który ostatecznie staje się fabryką... kołków do obuwia i rurek do przewodów elektrycznych. Nieopodal powstaje też tartak napędzany przez Młynówkę, która zasilała w energię pobliskie okolice
(od Świnnej Poręby do samych Wadowic), warunkując działanie młynów, papierni i innych fabryk.
Obiekt wyposażony zostaje w lokomobilę (maszynę parową), ale ostatecznie uruchomiono go dopiero w latach
20. XX wieku. Jednak kolejne wojny przyczyniły się do poważnych zniszczeń: spłonął dach, rozkradziono maszyny młynarskie (ich części trafiły do młynów w Kętach i Żywcu).
Jest rok 1945: do Jaroszowic wraca niejaki Salomon Barber (syn przedwojennych właścicieli budynku) i wraz z dawnym pracownikiem, Józefem Kamińskim odbudowuje zakład. Młyn z powodzeniem pełni swoje funkcje i dopiero pod koniec lat 80. zaczyna być nierentowny. W warunkach gospodarki rynkowej walczy o przetrwanie m.in. jako sklep z meblami holenderskimi, co i tak kończy się jego zadłużeniem.
W 2004 r. nowi właściciele rozpoczynają renowację budynku: 6 lat pracy, projektów, dziesiątki ekip budowlanych
i restauratorskich, walka o każdy detal i siłowanie się na krawędzi tak trudnych do pogodzenia tematów, jak kasa
i sztuka, design i wymagania gości hotelowych.
Nazwa "Młyn Jacka" nawiązuje do imienia nieżyjącego już właściciela obiektu, który w tej ruinie zobaczył ciepło, piękno i charakter.
I znowu jesteśmy w XXI wieku. Szalejemy: praktycznie na placu budowy zaczynamy rekrutację personelu,
co nie jest łatwe w podmiejskim hotelu. Śpię w niewykończonym budynku, żeby nie dojeżdżać z Krakowa
ani tym bardziej z Warszawy. Nocami zamykam się pilnie, bo hotel wygląda jak w "Lśnieniu" i nie chcę spotkać szalonego Nicholsona ;-)
Dnie uciekają błyskawicznie: rozmowy kwalifikacyjne, testowanie okolicznych kucharzy. Właściciele chcą mieć wspaniały obiekt: piękny, wysmakowany pod względem kulinarnym i designerskim, taki, który goście będą podziwiać
i kochać. Kiedy restauracja (dzisiejszy wspaniały "Spichlerz Smaków") ma już wykończone wnętrze - ruszamy ze szkoleniami. Szkoleń nie zaczęliśmy od jakości, food costu, rentowności, systemów operacyjnych. Nie zaczęło się
od standardów słania łóżek ani dyskusji na temat procedur i formularzy. Ani od tego, "ile dzwonków" i "jak długo ma trwać uścisk dłoni".
Zaczęliśmy ab ovo: od integracji ludzi, którzy zaufali nam i nie uciekli na widok kabli wiszących
z sufitu. Dziewczyny dzielnie tarzały się po wykładzinach, udając odkurzacze i kosiarki,
panowie bez mrugnięcia okiem włazili pod krzesła i budowali zamki z klocków.
Skład ekipy był równie szalony, jak sam projekt: bezrobotni mechanicy, którzy mieli zostać eleganckimi recepcjonistami, studentki, które prosto z wykładów z zarządzania trafiały na zmywak, bo taka była potrzeba chwili, kelnerki, które jeszcze wczoraj piłowały paznokcie i masażystki, które postanowiły nie oddać swojej pracy sprowadzanym wtedy
do Polski Filipińczykom. Praca od 8.00 do 20.00, bez marudzenia. A formalnie przecież jeszcze nie było hotelu...
"Przyszły dyrektor przyszłego hotelu" dzielnie czołga się wraz z resztą załogi i ani słowem nie wspomina,
czy już zwątpił w mój zdrowy rozum. A załoga udaje, że wierzy, że wiem, co robię, choć ostatecznie chyba uznali moje wykształcenie i doświadczenie dopiero wtedy, kiedy faktycznie zaczęliśmy szkolenia przy stołach, ze slajdami
i wytycznymi dotyczącymi standardów. Odetchnęli z ulgą. A ja miałam pewność, że wtedy byli już załogą...Hotel zaś piękniał z dnia na dzień!
Kiedy "dziecko" zaczęło raczkować, wróciłam do Warszawy i tylko czasem z daleka obserwowałam, jak sobie radzi. Wykończenie drugiego budynku (basen i spa), przepiękny ogród wiszący na piętrze, fantastyczny łącznik, w którym odbywają się sesje fotograficzne, sale konferencyjne z widokiem na młyńskie koło, ogród, plac zabaw dla dzieci i strefa relaksu, szlak spacerowy w pobliskim lesie i najważniejsze: fenomenalny Młyn Jazz Festiwal, którego zaczątkiem były muzyczne pasje i talent właścicielki!
Tylko w tym roku (ósma edycja!) na festiwalu wystąpili: Katie Melua, Marcus Miller, Eliane Elias, Melody Gardot, Jamie Cullum, Joey Alexander, a we wcześniejszych latach Michał Urbaniak, Basia Trzetrzelewska, Anna Maria Jopek, Urszula Dudziak, Candy Dulfer, Richard Bona, zespół Incognito, Herbie Hancock, grupa Brand New Heavies, Stanisław Soyka z towarzyszeniem tria Wojciecha Karolaka, Dianne Reeves, Chris Botti czy John Scofield. W takich dniach to nie jest hotel tylko centrum wszechświata :-)
Po latach mail: "Pani Magdo, jestem nową kierowniczką, mam nowych pracowników, od dawnych pracowników dowiedziałam się o Pani, trzeba by się znowu podszkolić...". Na szczęście na końcu maila nie było pytania, czy ja jeszcze żyję, choć faktycznie pogrążona w innych projektach od lat nie dawałam znaku życia ;-)
Odpisuję NATYCHMIAST - wzruszona, że po latach, przy tak potężnej rotacji personelu, jeszcze ciągle ktoś pamięta, jak wykładałam zarządzanie personelem przy pomocy klocków! Jestem autentycznie szczęśliwa :-)
Hotel jest piękny, jedzenie obłędnie wspaniałe, ludzie wyczekujący! Czy jest się do czego przyczepić?
Jasne, że tak! Jak wszędzie tam, gdzie jest żywy człowiek i coś robi. Tym lepiej, bo czuję, że mam powody,
żeby tu wracać ;-)
Piłujemy od nowa standardy, rozgryzamy procedury, rozważamy po tysiąc razy, czy psy w hotelu pieścić, czy lepiej
od razu otruć, czy dzieciom pozwalać siusiać do basenu, czy jednak oddać do domu dziecka ;-)
A ja czuję się jakbym wróciła do domu ;-)
5.09.2018/Magdalena Kachniewska[1]
Mimo upływu lat, cytowany tekst pozostaje dla nas czymś znacznie więcej niż osobistą anegdotą.
To świadectwo ducha, z jakiego zrodził się nasz hotel. To wyraz nieoczywistych decyzji i wiary w ludzi, którzy odważyli się zbudować coś trwałego w miejscu, które przez dekady zmieniało się, niszczało i czekało na nowe życie.
Dziś, przywołując wspomnienia prof. Magdaleny Kachniewskiej, nie tylko wracamy do początków,
ale z wdzięcznością wpisujemy je w ciąg dalszy naszej opowieści. Bo historia Młyna Jacka nie kończy się na starych murach… Ona toczy się dalej!
[1] Magdalena Kachniewska – wykładowczyni i profesor Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, ekspertka z zakresu zarządzania
w turystyce i hotelarstwie, autorka wielu publikacji i szkoleń branżowych. W 2011 roku współpracowała z zespołem otwierającym Młyn Jacka Hotel & Spa jako szkoleniowiec i doradczyni ds. zarządzania personelem. Prywatnie – pasjonatka miejsc z duszą, których historia mówi więcej niż folder reklamowy.